Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Janusz Bogdan Roszkowski. Ten zwariowany pisarz z „Zofiówki”

Bogdan Hućko
Bogdan Hućko
fot. archiwum prywatne
Rozmowa z Januszem Bogdanem Roszkowskim, poetą, prozaikiem, eseistą i tłumaczem literatury szwedzkiej, mieszkającym w Iwoniczu-Zdroju.

Iwonicz-Zdrój przyciągał od lat artystów, poetów, pisarzy, muzyków, ludzi o dużej wrażliwości. Jedni szukali tutaj natchnienia, mówiąc trochę górnolotnie – weny, inni spokoju. A Pan w swojej książce „Jak być kuracjuszem w Iwoniczu-Zdroju” napisał, że trafił tutaj zupełnie przypadkowo. Aż trudno w to uwierzyć. Co tak naprawdę przygnało Pana do Iwonicza-Zdroju?

Tak, to był zupełny przypadek. Zanim się tutaj pojawiłem, nie wiedziałem nic o Iwoniczu-Zdroju, nawet nie wiedziałem, że istnieje takie uzdrowisko w tej części Polski. Zamierzałem wyjechać do Indian mieszkających nad Amazonią i tam spędzić resztę życia. Byłem już przygotowany do tej podróży, po odpowiednich szczepieniach. Moje dzieci z ostatniego małżeństwa, bo jak pan wie miałem sześć żon i ośmioro dzieci, rysowały mnie wśród Indian w spódniczkach z trawy. I tak by zapewne było, gdyby syn w domu nad Zalewem Zegrzyńskim zabezpieczył dechami kanał w garażu. Runąłem w ciemności do wnętrza po schodkach na beton i chroniąc głowę wybiłem sobie prawy bark. Rozpaczliwie szukałem w Internecie sanatorium, gdzie mógłbym ten bark podleczyć przed wyjazdem. W banku wolnych miejsc wyświetliła się tylko jedna oferta – „Sanvit” w Iwoniczu-Zdroju. Natychmiast wykupiłem w nim 14-dniowy turnus rehabilitacyjny. To był październik 2006 roku. Wysiadłem z autobusu o zmierzchu, wszedłem na rozświetlony deptak i oniemiałem. Architektura drewniana, unikalna w skali kraju, poraziła moje zmysły. Potem były dwa tygodnie pełne słońca od rana do wieczora. Urzekła mnie dzikość przyrody Beskidu Niskiego – po zejściu ze szlaków spacerowych nie ma chyba w Polsce miejsc dzikszych niż te. W sam raz dla takiego włóczykija jak ja! Po szóstym rozwodzie byłem psychicznie rozbity. Pobyt tutaj uleczył moją duszę. W ostatnim dniu pobytu w „Sanvicie” poszedłem do pasieki za sanatorium „Wisła”, żeby zakupić kilka słoików miodu dla pań z sal zabiegowych. Pszczelarz o brodzie jakby utkanej z rojów pszczelich zaprosił mnie na kawę z miodem. W pewnej chwili powiedziałem do niego: „Tu, w Iwoniczu-Zdroju, mógłbym zamieszkać”, a on odparł, że akurat jest do kupienia kawalerka w „Zofiówce”. Nie miałem pieniędzy, ale okazało się, że te, które dostałem wtedy za przekład „Historii małżeńskich” Augusta Strindberga, wystarczyły na kupno 18-metrowego mieszkanka bez żadnych wygód. I w ten sposób od 7 lutego 2007 roku jestem stałym mieszkańcem tutejszego uzdrowiska.

Obecnie jedynym pisarzem, prozaikiem, poetą w Iwoniczu-Zdroju.

Tak wyszło, ale wówczas chciałem się całkowicie odciąć się od literatury. Wojciech Siemion prowadził w 2005 roku w Warszawie moje pożegnalne spotkania przed planowanym wyjazdem do amazońskiej głuszy. Przerażały mnie walki frakcyjne w Związku Literatów Polskich, bicie się o stołki moich kolegów-alkoholików, zazwyczaj widniejących na tzw. Liście Wildsteina. Oddałem legitymację członkowską. W tym postanowieniu wytrwałem dwa lata, całymi dniami, nocami też, przemierzając tutejsze dzikości – w zimie na nartach biegowych. Wilka jednak ciągnie do lasu. Być może tradycje literackie zdroju, sprawiły, że w lutym 2009 roku wróciłem do pisania, zamieszczając codziennie nowe „posty” na aż dwóch blogach pod nazwą „Pisarskie refleksje”. Myślę jednak, że przede wszystkim przyczyniło się do tego wysłuchanie pod „Sanato” jakiegoś przewodnika, który opowiedział pokaźnej grupce kuracjuszy w telegraficznym skrócie o doktorze Józefie Aleksiewiczu. Kiedy zostałem pod budynkiem sam, poczułem dziwne emanacje, wydawało mi się, że jakiś duch nad nim krąży. Już wtedy postanowiłem, że napiszę książkę o Doktorze, bo w miejscowej bibliotece takiej nie było. Ku memu zdumieniu nie było też książki o tutejszym życiu kuracyjnym. Tak się złożyło, że wkrótce potem otrzymałem z pewnego wydawnictwa warszawskiego propozycję napisania poradnika pod tytułem „Jak być kuracjuszem”, ale miało to dotyczyć wszystkich uzdrowisk w Polsce, a nie konkretnie Iwonicza-Zdroju. Zrezygnowałem z dwóch tysięcy złotych zaliczki i napisałem książkę „Jak być kuracjuszem w Iwoniczu-Zdroju”, którą szlifowałem przez prawie trzy lata. Chcąc ją wydać, założyłem w grudniu 2012 roku wydawnictwo Mons Admirabilis, czyli Góra Przedziwna, bo taka jest jej średniowieczna nazwa. Miejscowi mówią, że „Bełkotka” bardziej wypływa z Góry Winiarskiej, ale tak się utrwaliło, że Góra Przedziwna jest matką tego źródła. Wydawnictwo założyłem tylko dla tej jednej książki, żeby nie być oszukiwanym przez wydawców, ale jakoś tak wyszło, że wydałem ponad 50 książek, o czym można się przekonać, wchodząc na http://www.monsadmirabilis.beskidy.pl/, w tym kilka związanych ściśle z Iwoniczem-Zdrojem i okolicami. Rzecz jasna, nie mogło zabraknąć obszernej książki o Doktorze, choć z przyczyn ode mnie niezależnych mogłem ją wydać dopiero w roku 2016. W roku 2022 miałem też przyjemność pośpiesznie zredagować i wydać pięknie zilustrowany album „Władek z Wawelu” o wspaniałym artyście rzeźbiarzu iwonickim, Władysławie Kandeferze, z tym że moja zasługa przy zasłudze pani Haliny Habrat, szefowej Stowarzyszenia Przyjaciół Iwonicza-Zdroju, była niewielka. Natomiast przy reszcie książek u mnie wydanych napracowałem się setnie, bo redagowanie książek wymaga ogromnej pracy. Ale dzięki temu mam ciągły kontakt z żywym językiem. O sobie też nie zapomniałem. Mojego autorstwa są ostatnio dwa grube tomy „Zeszytów dawnych lektur” (2020) oraz dwa jeszcze grubsze tomy „Pisarskich refleksji”, po 382 strony, które otrzymałem 14 listopada na swoje urodziny.

Skończył Pan niedawno 83 lata, a kondycji, energii mogą Panu pozazdrościć o wiele młodsi.

To jest fenomen Iwonicza-Zdroju. W roku 2007, wkrótce po przybyciu tutaj, byłem umierający. Moja ostatnia żona przyjechała z dziećmi, żeby się ze mną pożegnać, bo lekarze w szpitalu w Krośnie powiedzieli jej, że umrę. Nie umarłem. W „Zofiówce” pomieszkiwał pan Jacenty Czerko, po którego 15-minutowych zabiegach mogłem nie tylko podnieść się z łoża boleści, ale w niedługim czasie chodzić dzień w dzień po 30 kilometrów! W okresie pandemii nie nosiłem maski, nie szczepiłem się, dzięki temu żyję w przeciwieństwie do tych, którzy po dwóch-trzech szczepieniach zmarli np. na zapalenie mięśnia sercowego. Był zakaz wychodzenia na szlaki spacerowe. Ludzie bali się, siedzieli w domach. Miałem to szczęście, że mogłem z „Zofiówki” wyjść prosto do lasu i znikać na całe dnie.

Iwonicz-Zdrój dał Panu drugie życie?

Tak. Edward Helon, który mając 95 lat przyjechał do córki w Iwoniczu-Zdroju i miał żyć tylko pół roku, przeżył 109 i pół. Gdyby nie pandemia i strachliwa lekarka, to żyłby nadal. Klimat Iwonicza-Zdroju zawiera więcej jodu niż nad morzem, bo zanim wypiętrzyły się tutejsze górki istniał tu prehistoryczny ocean (piaskowce ciężkowickie czy iwonickie solanki, nie mówiąc o ropie naftowej, o tym zaświadczają). Cała ta ziemia oddycha jodem i to się czuje. Ponadto tutejszy mikroklimat jest zbawienny dla zdrowia. Ważny jest też tryb życia. Gdy mówię, że przedtem utrzymywałem się miesięcznie za 250, a teraz za 400 złotych, to nikt nie chce w to uwierzyć.

Jak to jest możliwe?

Tutaj są opuszczone sady z ogromną ilością owoców. Dookoła lasy z grzybami, jeżynami, malinami, no i łąki z ziołami leczniczymi. Nie kupuję kaw, herbat. Rośnie tutaj wspaniała mięta beskidzka, jedyna taka w Polsce. Z innych ziół można robić maści, syropy, nalewki. Kupuję za 25 złotych wór mrożonych warzyw plus kilo mięsa i starcza mi to na 13 dni. A resztę z tego, co nazbieram: jabłka, jeżyny, orzechy dorzucam do porannej owsianki. Mało jedzenia, dużo ruchu i żadnych syntetycznych leków. Plastry wystarczą i woda utleniona. Aktywny tryb życia powoduje, że od dawna nie byłem u lekarza. Jest to możliwe, jeżeli potrafimy oczyszczać swój organizm. Kiedyś zajmowałem się jogą. Energię możemy czerpać z przyrody. Trzeba tylko umiejętnie rozłożyć ręce. Drzewa liściaste działają na uczucia, a iglaste na umysł. No i trzeba dbać o mózg, bo jeżeli on się starzeje, to i ciało się starzeje. Ale nie poprzez rozwiązywanie tych samych idiotycznych krzyżówek, tylko poprzez pracę twórczą. U mnie to jest pisarstwo, u innych malowanie lub inne sensowne zajęcie. Przykładem może być moja córka Joanna Jagiełło, autorka 42 książek dla dzieci. Przedtem wydawała książki do nauki języka angielskiego, ale marzyła o tym, żeby żyć z pisania. I od kilku lat to jej marzenie się spełniło. Oprócz pisania (przełożyła też trzy książki z języka angielskiego) maluje, ilustruje książki. Jednocześnie gra na gitarze, śpiewa, komponuje piosenki, wydała płytę. Jako malarka miała kilka wystaw indywidualnych. Wszystkich zachęcam do pełnej aktywności duchowej i fizycznej w każdym wieku, bo jedno z drugim się wiąże Wtedy i wam powiedzą tak jak mnie: ”Jaki masz młody, pełen emocji głos, to niemożliwe, że masz tyle lat”. No i będą zaskoczeni waszą kondycją na wymagających górskich szlakach…

Jest Pan wędrowcem, trochę takim wagabundą…

…nawet włóczykijem. Całe życie byłem wędrowcem, jeździłem po świecie. Ostatnio nieco mniej, ale kiedy przed pięciu laty nikt nie chciał pojechać na Syberię z Ireną Olbińską, zielarką, dla której to była podróż życia ze względu na dziadka zesłańca, stwierdziłem, że wszystko jedno, gdzie kości swoje złożę. Dzięki tej naszej podróży powstała książka jej autorstwa, ale pod moją redakcją: „Ach, Syberia, Syberia…”, która doczekała się aż trzech wydań. To była miesięczna podróż koleją transsyberyjską i prymitywnymi „marszrutkami”. Teraz po napaści Rosji na Ukrainę, już byśmy tam nie pojechali, bo wiadomo co propaganda rosyjska mówi o Polakach. I byśmy nie wiedzieli, że najcenniejsze, co Syberia posiada, to nie złoto i diamenty, tylko ludzie…

Nadal wędruje Pan, tylko w bardziej lokalnym wymiarze po Beskidzie Niskim.

Przez pierwsze 10 lat pobytu tutaj chodziłem po 30 kilometrów dziennie, jeździłem na nartach, bo zimy były jeszcze wystarczająco śnieżne i mroźne. Teraz muszę oszczędzać nieco stawy, ale przejście 15 kilometrów do Rymanowa i z powrotem nie sprawia mi problemu. Oczywiście z kijkami leszczynowymi, bo nadają ciału dynamikę, prostują grzbiet. Zbieram zioła, które wysyłam przyjaciołom zielarzom i na potrzeby swoje. Żeby przez pół dnia zbierać jeżyny w splątanym gąszczu, trzeba mieć kondycję konia. No i jeszcze wrócić kilka kilometrów do domu. A zbieranie przez cały dzień rydzów na grzęzawiskach w terenie górskim wymaga silnej woli i żelaznej kondycji. No tak, ale wędruję codziennie, a ktoś, kto przyjeżdża z Warszawy, szybko łapie zadyszkę.

Gdyby nie przypadkowy, ze względów zdrowotnych, Pana przyjazd do iwonickiego uzdrowiska, to zaplanowana Amazonia byłaby dla Pana na pewno miejscem na ziemi do końca swoich dni?

Na pewno już bym nie żył ze względu na klimat. Przebywałem tam przed kilkudziesięciu laty przez pół roku, ale wtedy byłem młody. Dlatego w roku 2006 chciałem tam wrócić, a tak naprawdę, to pragnąłem uciec od cywilizacji. Na pewno zaangażowałbym się w walkę o ochronę Puszczy Amazońskiej, a tam mordowanie Indian i białych aktywistów występujących w jej obronie jest na porządku dziennym. Dzięki temu, że zostałem tutaj, to po pierwsze wróciłem do literatury, a po drugie mam szansę przeżyć sto lat, a może i więcej (śmiech).

Dlaczego Pan chciał uciec od współczesnej cywilizacji i zamieszkać wśród Indian na dziko w Ameryce Południowej?

Wystąpił u mnie przesyt cywilizacją europejską, dla której najważniejsze jest „mieć”, „posiadać”, możliwie jak najwięcej. Pytanie tylko, czy aby na pewno tamta cywilizacja byłaby jeszcze nieskażona? Może moi dzicy Indianie mieliby już radia tranzystorowe, nosili markowe dżinsy, chodzili z tabletami, oglądali telewizję satelitarną. Tak naprawdę wybierałem się w nieznane. Gdybym wyjechał, to na pewno bym nie wrócił do Polski, bo paliłem za sobą mosty.

Iwonicz-Zdrój podobno ma wpływ na szeroko rozumianą twórczość. To mit, czy Pan też odczuwa fluidy, pozytywną energię płynącą z tego miejsca?

To nie mit. Wystarczy pójść w górę, w stronę Przymiarek, Góry Przedziwnej czy Winiarskiej, na otwarte przestrzenie. Tam można tego doświadczyć. I tam spotyka się ludzi o podobnej wrażliwości i potrzebach. Wszystkie sylwestry, bez względu na pogodę, spędzam na Górze Żabiej. Czasem jest taka wichura, że nawet stojącego tam krzyża nie mogłem się utrzymać. Zabieram ze sobą nalewkę i zostawiam przed drzwiami domu pana Turka, który mieszka przed Żabią na Turkówce. Kiedyś spotkałem na Żabiej młodą parę. Oboje pokonali z różnych kierunków po około 30 kilometrów, by wyznać sobie miłość na tej górze. Zazwyczaj bardzo wietrznej, ale wtedy dostojnie uciszonej. Na Przymiarkach zazwyczaj też tak wieje, że czasami trzeba pełzać, bo nie można ustać na nogach.

Jaka jest rola pisarza, literatury we współczesnym świecie?

Moich czytelników już nie ma. Umarli. Jeden z ostatnich zginął przywalony książkami, które spadły z wiszącego regału nad łóżkiem. Książki go zabiły. Dzięki mojej córce Joannie Jagiełło, która wydaje dużo książek, mogę obserwować, co dzieje się w tej branży teraz. Najpopularniejsze są audiobooki, bo ludzie sprzątają, gotują i słuchają. Na targach książek do niedawna były tłumy. Teraz są pustki, przychodzi niewiele osób. Ci, co chcą czytać, korzystają z ebooków na ekranie komputera. To jest przyszłość literatury. Obaj lubimy zapach papieru, ale gdy zacząłem redagować książki, to przestałem czytać te wydawane tradycyjnie ze względu na małą czcionkę druku. Przy redagowaniu powiększam sobie pliki książek na ekranie do 170 procent. Dlatego nie noszę okularów. Gdy zmarł Maurice Maeterlinck, to jego dom ludzie pielgrzymujący z całej Europy rozebrali na drzazgi. Wyobraża sobie pan dzisiaj taki kult? To jest niemożliwe. Mamy kolejną w Polsce noblistkę. Niewiele osób zadaje sobie trud przeczytania jej książek. A jeśli czytają, to jedynie dlatego, że otrzymała nagrodę Nobla. Wcześniej niewiele osób czytało jej książki.
Lada dzień ukaże się w moim wydawnictwie książka Wojciecha Pieniążka „Pasja według”. Ponad 500 stron. Napisana jest nieskazitelnym językiem, nie wiem, czy miałem 40 uwag, ale to jest tak jak w muzycznym rondzie albo jak w rollercoasterze – parę tematów obracanych bez przerwy w kółko. Moja córka pisarka, amatorka nawet grubszych książek papierowych, po dwóch stronach powiedziała: „Tato, dziękuję ci bardzo, wymiękam, nie daję rady”. Literacko wybitna, ale kompletnie nie do czytania.
Dorośli książek prawie nie czytają, a śmierć literatury papierowej, dawno przeze mnie prorokowanej, ogłasza „Nasza Księgarnia” w stosunku do czytelników 16-18-letnich. Być może nie będzie wkrótce książek dla małych dzieci, bo postęp idzie tak daleko, że małe dziecko będzie wolało czytać w tablecie, a babcie, które kupują im teraz książki i czytają na głos, wymrą (śmiech).

Co ma Pan w planach?

Jeśli nie myśli pan, że najwyższy czas, abym przeniósł się na drugi świat, to wyznaję, że po rozmowach z Krishnamurtim i czterech grubych tomach filozoficznych refleksji, chciałbym napisać książkę serial w rodzaju „Muminków”, ale oczywiście zupełnie inną, dostosowaną do dzieci przyszłości. Pytanie tylko, czy to będzie bestseler? Czy Andersen zakładał, że jego baśnie będą bestselerem? Przecież on chciał pisać znacznie poważniejsze rzeczy. Czy bracia Grimm, którzy z pogardą myśleli o swoich bajkach i pisali jakieś bzdety filozoficzne, o których nikt nie wie, myśleli, że ich bajki będą czytane przez tyle wieków? Moja córka, która ostatnio opracowała „Kurs Online: Sztuka Tworzenia Literatury Dziecięcej Od Pomysłu do Publikacji”, przestrzega: „Jeżeli z góry zakładacie, że książka będzie bestselerem i przyniesie wam ogromne zyski, to możecie się gorzko rozczarować”.

Oprócz pisania, redagowania i wydawania książek, tłumaczy Pan literaturę i poezję szwedzką na język polski.

W 1970 roku dowiedziałem się nagle, że jestem synem Jana Mickiewicza, urodzonego w Grodnie, a nie synem jego mordercy, który wyjawił mi to na łożu śmierci. Mój ojciec był przewodniczącym Związku Marynarzy i Portowców w Gdyni. Pomagał w przemycaniu do Szwecji zestrzeliwanych lotników. Gestapo się nim zainteresowało i musiał uciekać do Szwecji. Byłem wtedy w brzuchu matki. Mieszkał przy ulicy Kaptensgatan (Kapitańskiej) w Sztokholmie. Kiedy miałem niespełna roczek, przypłynął do Gdyni, gdzie mieszkaliśmy, na statku ss. „Walborg”. Statek pod szwedzką banderą stał na redzie portu gdyńskiego (były to wody międzynarodowe). Mój ojciec postanowił przemycić nas do Szwecji. Wysłał informację do swojego najlepszego przyjaciela, który miał dostarczyć na ten statek moją matkę, mnie i siostrę. Zamiast nas podpłynęło motorówką Gestapo (jego przyjaciel był zakochany w mojej matce i postanowił pozbyć się rywala). Gestapo aresztowało Jana Mickiewicza 2 października 1941 roku i torturowało bez skutku. Po przewiezieniu go do obozu koncentracyjnego w Stutthofie, został uderzony pejczem przez strażnika Niemca. Ojciec zdzielił go pięścią po głowie i został zastrzelony. Moja matka szukała go na próżno. Była setki razy w gmachu Polskich Linii Oceanicznych w Gdyni, a nie zwróciła uwagi na tablicę z nazwiskiem Jana Mickiewicza, ofiary KL Stutthof.
Kiedy mój rzekomy ojciec powiedział do mnie na godzinę przed skonaniem: „Janusz, wybacz mi, zabiłem twojego ojca”, dopiero wtedy dowiedziałem się, kim jest mój ojciec. Postanowiłem jak najszybciej pojechać do Szwecji i odnaleźć jego ślady. Miałem w Lund kolegę z domu dziecka, który wysłał mi zaproszenie. W lutym 1971 roku popłynąłem promem do Malmö. Studiowałem na uniwersytecie w Lund, a następnie literaturę szwedzką na Uniwersytecie Królewskim w Sztokholmie. W październiku 1974 miano przyznać mi szwedzkie obywatelstwo, ale na dwa tygodnie przedtem oświadczyłem, że miejsce pisarza jest w Polsce. Po powrocie odebrano mi w podzięce paszport na 5 lat. Ale tak czy siak w ten sposób zaczęła się moja przygoda z literaturą szwedzką, choć na dobrą sprawę powinienem Szwedów nienawidzić. Wydali przecież mego ojca w ręce Gestapo, a my nie dostaliśmy ani złotówki tytułem odszkodowania, bo sprawa się przedawniła.

A skąd się wzięła w Pana życiorysie Gdynia, skoro twierdzi Pan, że jest warszawiakiem?

Jestem warszawianinem z dziada pradziada. Dom rodzinny mojej matki znajdował się na rogu Złotej i Marszałkowskiej. A do Gdyni wyjechała za pracą w „Hartwigu” po zdaniu matury. Pisała wiersze i opowiadania, po wojnie tańczyła w balecie. Dlatego oddała nas do domu dziecka. Noszę nazwisko matki.

Czym dla Pana jest Iwonicz-Zdrój?

Zapewne ostatnim miejscem na ziemi, choć nie zawsze odpowiada mi panująca tu aura. Nie ta za oknem, bo na to nie mam wpływu. Chodzi o aurę duchową. W obecnym kinie „Wczasowicz” były niegdyś dwa fortepiany i sto par tańczyło poloneza Ogińskiego. Dzisiaj, niestety, z muzycznego genu Załuskich zostało disco polo. W pierwszych latach mego pobytu w uzdrowisku występowały tu m.in. wspaniałe zespoły cygańskie, a tutejszy zespół „Iwo Dixie Jazz Band” został w sierpniu 2012 roku laureatem 42. Międzynarodowego Festiwalu Jazzu Tradycyjnego „Złota Tarka” w Iławie, a później do tańca przygrywał kuracjuszom jakiś weselno-bankietowy zespół z Krosna. Od dawna nie uczestniczę w imprezach, które się tutaj odbywają, bo uważam, że są one poniżej tego, co powinno być w takim renomowanym uzdrowisku.
Postulowałem od dawna, żeby w „mieście rzeźbiarzy” (znakomitych) pojawiły się przy głównym deptaku piękne rzeźby (takie jak w Tuchowie). A pojawiły się jakieś leśne straszydła i… muminki. Jest tam i Włóczykij (taki jak ja), ale muminki powinny być na placu zabaw dla dzieci, ale nie na głównym deptaku w zdroju. Chyba że chodzi o to, żeby kuracjusze dziecinnieli. Nikomu to nie przeszkadza, ani władzom gminy, ani szefostwu uzdrowiska.

Dodaje Pan swoją osobowością, trochę inną od autochtonów, kolorytu temu miejscu.

Kto docenia, ten docenia. Inni wolą mnie nie dostrzegać. Mówię to, co myślę, a to nie zawsze podoba się wszystkim. Gdybym się podlizywał, nie byłbym być może „przywłóką”, lecz „pniokiem”. Pani z apteki powiedziała: „Gdyby nie pan, Iwonicz-Zdrój byłby bardzo szary”. Posłużę się Biblią: „Sprawiedliwy żyć będzie dzięki swej wierności”. Wierności sobie. Czy dzięki temu dodaję kolorytu temu miejscu? Mówią o mnie: ten zwariowany pisarz z „Zofiówki”, który mając 81 lat stał całymi dniami bez asekuracji na siedmiometrowej drabinie i odnowił za darmo zabytkowy budynek. Gdy nie było mnie tu kiedyś przez półtora miesiąca, to miejscowy przewodnik przeżegnał się na mój widok: „To pan żyje? Po uzdrowisku krąży od dawna pogłoska, że znaleziono pana ciało objedzone przez lisy na Przymiarkach” (śmiech).

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Janusz Bogdan Roszkowski. Ten zwariowany pisarz z „Zofiówki” - Nowiny

Wróć na rzeszow.naszemiasto.pl Nasze Miasto